Świadectwo Natalii

W naszej skrzynce mailowej znaleźliśmy kolejne świadectwo:

Każdy z nas otrzymał w darze od Boga talenty. Jedni wykorzystują je w pełni, inni nie są do końca ich świadomi, jeszcze inni – niczym w przypowieści – zakopują je w ziemi. Ja dzisiaj zdecydowałam, że nie mogę zakopać swojego i muszę go wykorzystać, aby podzielić się świadectwem wiary w cud uzdrowienia mojej córki, dokonanego za pośrednictwem Maryi.

Wszystko na poważnie zaczęło się 14 sierpnia 2018 roku. Wrócę jednak do wcześniejszych wspomnień – parę tygodni przed tą datą dowiedziałam się, że zaszłam w pierwszą ciążę. Poza radością towarzyszyło mnie i mężowi uczucie niepewności jak zmieni się nasze życie, jak będzie ono wyglądać w przyszłości. Wtedy nie braliśmy pod uwagę absolutnie możliwości, że może być ono w swych skutkach tragiczne czy trudne. Raczej był to leciutki strach jak poradzimy sobie w wychowaniu upragnionego dzieciątka.

Już początki ciąży w lipcu nie przebiegały pomyślnie. Około ósmego tygodnia dowiedziałam się, że w macicy znajduje się krwiak, zagrażający bezpośrednio płodowi. Nie byłam do końca świadoma o co właściwie chodzi, więc lekarz wytłumaczył mi, że krwiak znajduje się bezpośrednio przy płodzie, a więc w każdej chwili mogło dojść do odklejenia go i natychmiastowego poronienia. Krwiak był dosyć spory. Dowiedziałam się, że aby nie poronić powinnam absolutnie się oszczędzać, nie wykonywać żadnych intensywnych prac, nie ćwiczyć na siłowni, nie siedzieć zbyt długo oraz unikać jakichkolwiek czynności, które mogłyby doprowadzić do krwawienia, bądź skurczów macicy. W ocenie medycznej krwiak miał się wchłaniać co najmniej 2-3 tygodnie, a więc był to czas zagrożenia, w którym – jak dosłownie usłyszałam – „raczej nie powinnam chwalić się nikomu ciążą, bo jeszcze nic nie wiadomo”. Wróciłam do domu i od razu moja mama poleciła mnie w swych modlitwach Maryi. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, że będzie ona moją główną orędowniczką w niebie i to do niej będę zanosić z rodziną swe modły. Codziennie robiłam znak krzyża smarując się winkiem gidelskim oraz odmawiając modlitwy do Matki Bożej z Leśniowa słynącej z cudów uzdrowienia. Po pięciu dniach udałam się na rutynową kontrolę (a przyznam szczerze, że w moim sercu nie było jeszcze gorącej wiary) i okazało się, że krwiaka.. nie ma. Lekarz wykonywał bardzo skrupulatnie badanie USG i ku jego zdziwieniu w macicy nie znalazł wcześniejszego zagrożenia. Oczywiście wtedy nie potraktowałam tego jak jakikolwiek cud, a raczej naturę – zwykłe wchłonięcie przez moje ciało krwiaka. Myślałam, że być może początkowo lekarz pomylił się z oszacowaniem ryzyka. Dziś jestem pewna, że był to początek spotkania z Maryją.

W wymieniony już wcześniej wtorek 14 sierpnia udaliśmy się mężem na – wydawało się nam – rutynowe badania prenatalne do prywatnej, znanej i polecanej kliniki w Katowicach. Radośni, uśmiechnięci, świeżo po powrocie z wakacji czekaliśmy w kolejce na wieczorną wizytę. Nie podejrzewaliśmy, że nie skończy się ona już tak beztrosko. Po krótkim wywiadzie medycznym, w którym wszystkie odpowiedzi świadczyły o tym, iż w naszych rodzinach nie było dotąd żadnego przypadku choroby genetycznej, że jesteśmy obydwoje z mężem zdrowi i młodzi lekarz przystąpił do badania (tutaj dodam, iż miało ono na celu wykrycie ewentualnych wad genetycznych płodu czy chorób wrodzonych). Niestety po paru minutach bardzo przyjaznej atmosfery, lekarz przerwał ją i poważnie zapytał jaką mamy wiedzę na temat badań, które właśnie zostały wykonane. Ponieważ nie skończyliśmy z mężem medycyny, odpowiedzieliśmy, że absolutnie podstawową, wyniesioną z ulotek dla ciężarnych i poradników. Okazało się, iż podczas badania przezierności karkowej (odległości pomiędzy tkanką a skórą mierzonej na karku płodu) wykryto wielkie odstępstwo od normy. Nasze dzieciątko w odpowiednim tygodniu życia, w którym zostało zbadane powinno ją mieć na poziomie maksymalnie do 2 mm (aby szacunkowo urodziło się zdrowe), natomiast miało 6 mm. Jednym słowem, oznaczało to olbrzymie prawdopodobieństwo wystąpienia chorób genetycznych, takich jak np. zespół downa (ryzyko podstawowe wystąpienia choroby  wynosiło 1:821, nasze prawdopodobieństwo 1:10), zespół Edwardsa (ryzyko podstawowe 1:1907, nasze 1:13), zespół Patau (ryzyko podstawowe 1:6010, nasze 1:120). Dodatkowo lekarz uświadomił nas, że tak złe wyniki mogą być spowodowane potężną wadą serca dzieciątka, uciskiem głowy i szyi powodującej zatory w żyłach czy innymi nieprawidłowościami. Wiele też wskazywało na to, iż wady będą na tyle poważne, że dojdzie do samoczynnego obumarcia płodu.

To był szok. Właściwie trudno powiedzieć jak dalej toczyła się wizyta, ponieważ czuliśmy z mężem cios, który spadł na nas niczym pięść w twarz. Pamiętam jedynie, że mój silny mąż nie wypowiedział do końca wizyty ani jednego słowa, ja natomiast zachowywałam się wręcz irracjonalnie spokojnie. Szok spowodował, że zadawałam pytania niczym wykształcona dziennikarka czy profesor podczas egzaminowania studenta. Przypuszczam, że niewiele do nas docierało, ponieważ lekarz wielokrotnie pytał „Czy Państwo rozumieją co mówię?”, „Czy mam powtórzyć i jeszcze raz wyjaśnić?”, „Czy mogą Państwo potwierdzić, że wyrażam się jasno?”, itp. Wyrzuciłam z siebie w końcu zdanie, którego panicznie się bałam, więc głos brzmiał, jak gdyby mówił ktoś obcy: „Rozumiem, że moje dziecko, o ile w ogóle zdoła się urodzić, o ile nie poronię, urodzi się chore?”. Zapadła cisza. Lekarz nie odpowiedział jednoznacznie, cały czas tłumaczył nam, że jest to PRAWDOPODOBIEŃSTWO, olbrzymie, lecz on nie postawi jednoznacznego wyroku.

Dalej wizyta była już tylko trudniejsza, ponieważ zaczynało docierać do nas, że bajka właśnie się skończyła i niestety nie rozumieliśmy już zbyt wiele – ani co mówi lekarz, ani co mówią pielęgniarki (dodam tutaj, że personel był niezwykle profesjonalny, wykonano mi dodatkowe badanie genetyczne z krwi, cały czas dbano o nas, starano się, aby zachować nasz komfort, o ile tylko jest taki możliwy).

Zachowywaliśmy się jak w letargu. Chciałabym bardzo móc podzielić się teraz swoją odwagą. Tym, że przyjęliśmy te informacje mężnie i dzielnie, że od razu mieliśmy ufność w Panu, że wierzyliśmy, że będzie dobrze. Niestety ja tej ufności nie miałam. Z każdą kolejną minutą od wizyty strach dosłownie zaczął mnie miażdżyć. Nie tylko nie widziałam nadziei, nie tylko nie chciałam pokornie wierzyć, że to błąd lekarski, że przecież „u góry” jest najlepszy lekarz, ale wręcz w głębi duszy zaczęłam ogromnie walczyć. Targały mną ogromne emocje (każdy rodzic mający chore dziecko lub będący w podobnej sytuacji jak my, oczekujący na to czy dziecko urodzi się zdrowe zna tę huśtawkę) – od niedowierzania, efektu wyparcia, że to niemożliwe, że to się nie dzieje naprawdę, po przytłaczający strach jak to będzie? A opieka? A pieniądze? Przecież nigdy sobie nie poradzę. Nie przyjmowałam tej drogi wyznaczonej przez Pana Boga, ogromnie się buntowałam, w każdej modlitwie kłóciłam się z Bogiem, wręcz krzyczałam, że przecież się na to nie zgadzałam! Że mając 27 lat, będąc w pierwszej ciąży, nie mając absolutnie żadnego doświadczenia w rodzicielstwie ten krzyż jest zbyt ciężki! Że to niesprawiedliwe, że wszyscy nasi znajomi mają zdrowe dzieci, a ja miałabym zacząć „z grubej rury?”. Powtarzałam, że przecież baliśmy się czy podołamy jako rodzice zdrowego dzieckiem, ale z chorego? Że może jeśli ktoś jest starszy, ma już inne dzieci, którymi się cieszył jest w stanie przyjąć taki krzyż, ale my? Że może rodziny pobożne, będące w bliższej relacji z Panem Bogiem, świecące przykładem dadzą sobie radę, ale nie takie dzieci jak my. Kłóciłam się z Bogiem (bardzo dosadnie, często przeklinając w duchu), a następnie już tylko błagałam – błagałam, aby Pan cofnął ode mnie ten kielich. Że jeśli ma na nas jakiś pomysł, że jeśli mamy nauczyć się pokory w życiu czy miłości, niech wymyśli coś innego! Mogę ja być chora, mogę cierpieć, może inaczej da się „spłacić rachunek miłości”?.

Nie była to postawa pokory, ani przyjmowania z godnością złych wieści. Wrzeszczałam w duchu, kłócąc się z „Górą” i wyzywając, że to nie może tak po prostu być. Oczywiście nie były to stuprocentowe informacje, choroba mojego poczętego dzieciątka nie była wyrokiem – tutaj wiele sceptyków powie, że przecież prawdopodobieństwo to nie 100%. Jednak przez mnóstwo kolejnych wizyt (również tych w przyszłości) ani jeden lekarz nie skwitował tego, że może to być błąd pomiarów, nikt też nie dawał nam nadziei (być może w ich mniemaniu złudnych), że dziecko będzie zdrowe. Nikt nie pocieszał nas, że takich przypadków było mnóstwo, a jednak dzieci rodziły się zdrowe i właściwie to nie ma się czym martwić. Nikt nie budował w nas zaufania w przyszłość, że lekarze często się mylą. Wręcz odwrotnie każdy z lekarzy przygotowywał nas na najgorsze wieści.

By zachować przejrzystość tej historii najpierw opowiem co działo się przez następny tydzień z perspektywy ludzkiej, później opiszę jak działał Pan Bóg.

Otóż następne dni po usłyszeniu feralnych wieści były dla nas dramatyczne. Rozpacz i płacz mieszały się z niedowierzaniem i chęcią wybudzenia się z tego złego snu. Cały tydzień upłynął w atmosferze ciągłych konsultacji. W ciągu tych paru dni odbyliśmy rozmowy z wieloma lekarzami, m.in. z lekarką – genetykiem – z kliniki, w której zrobione były badania prenatalne. Uświadomiła nas, że możemy zdecydować się na dodatkowe badania, które odpowiedzą na podstawowe pytania czy dziecko nosi którąś z trzech podstawowych wad genetycznych, które najczęściej występują. Oczywiście badania te, mimo iż niosły ryzyko uszkodzenia płodu, a nawet poronienia nie odpowiadałyby na pytania o wszystkie wady genetyczne, gdyż jest ich zbyt wiele. Zaproponowano nam dwie możliwości badań inwazyjnych – amniopunkcję, na której wyniki musielibyśmy czekać około półtora miesiąca (a byłam wtedy w 13 tygodniu ciąży), albo biopsję kosmówki, którą trzeba było wykonać niemal natychmiast, aby wynik był wiarygodny.

Codziennie parokrotnie odbywaliśmy rozmowy również z lekarzami ginekologami. Próbowaliśmy z mężem na szybko ustalić i doradzić się czy jest sens podejmowania ryzyka badań inwazyjnych, skoro nie odpowiedzą one na wszystkie nasze pytania. Z drugiej strony nie wyobrażałam sobie być w ciąży w ciągłym strachu i niepewności czy w każdej chwili nie stracę dziecka, czy urodzi się ono upośledzone, a może w wyniku wad umrze zaraz po porodzie? Jeden z lekarzy zapytał wprost co mamy na celu, szukając odpowiedzi. Oczywiście zrozumieliśmy drugie dno tego pytania i odpowiedzieliśmy, że opcja aborcji absolutnie nie wchodzi w grę. Doktor oczywiście powiedział nam o klauzuli sumienia oraz o tym, że każdy może odmówić nam wykonania tego zabiegu, natomiast zasugerował, że absolutnie nie zdajemy sobie sprawy z ryzyka, że nie mamy pojęcia o jakich wadach mowa. Padło nawet zdanie, że „Powinniśmy udać się do hospicjum lub ośrodków, w których przebywają rodzice z dziećmi silnie upośledzonymi i porozmawiać z nimi jak wygląda opieka nad takimi osobami, jak to przebiega i czy są szczęśliwi, a my młodzi i nieświadomi chyba nie zdajemy sobie sprawy z tego co nas może czekać”. W tym dniu nie tylko byliśmy załamani, ale przede wszystkim oburzeni. Szukaliśmy porady, nie miejsca, w którym można dokonać aborcji.

W tym ogromnym stresie albo odbieraliśmy telefony od specjalistów (którzy naprawdę starali się nam pomóc, nawet lekarz wymieniony przed chwilą), albo odwiedzaliśmy ich w klinikach. Spędzaliśmy też mnóstwo czasu na śledzeniu wszystkich stron internetowych i forów, na których rodzice zmagający się z podobnymi wynikami zamieszczali swoje relacje. Byliśmy zrozpaczeni ilością negatywnych komentarzy, czytaliśmy o złych rozwiązaniach. W większości było to raczej straszenie niż pocieszanie. Malusieńki procent informacji stanowiły te „cudowne”, te w których rodzice pisali, że lekarze mylili się, a dzieci przyszły na świat zdrowe. I może chwytaliśmy się przysłowiowej brzytwy, ale dla nas jeden pozytywny komentarz, jedna relacja uzdrowienia była ważniejsza niż dziesiątki złych.

Jednocześnie jednak, w niemal równoległej rzeczywistości toczyła się inna ścieżka, wyznaczona przez najlepszego z lekarzy. Mam tutaj na myśli pełną opatrzność boską, której jeszcze wtedy nie widzieliśmy na pierwszym planie.

Po czasie zaczęłam zdawać sobie sprawę, że liczba „przypadków” tej boskiej opieki była tak wielka, że powinna przekonać nawet największych sceptyków. Otóż jak już wspominałam badania zostały wykonane 14 sierpnia, w przeddzień święta wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Od razu dzień po feralnych wieściach, a więc w środę, pojechaliśmy na mszę błagać w duchu o ratowanie nas i naszego dziecka. Wydawało mi się wtedy, że bezwiednie wybraliśmy kościół (bo akurat na tę godzinę odpowiadała nam Msza Święta), natomiast dopiero później zdałam sobie sprawę, że nasze kroki zaprowadziły nas do kościoła Matki Bożej Uzdrowienia Chorych (!) w Tarnowskich Górach. To tam podczas celebrowania tego maryjnego święta po raz pierwszy zanieśliśmy nasze prośby przed ołtarz.

Tego samego dnia znalazłam w domu małą książeczkę, którą kupiłam kiedyś na targu starych książek przed katowickim dworcem za całe 2 zł – był to zbiór modlitw o pomyślność rodziny za wstawiennictwem Jana Pawła II. Nie muszę dodawać, że nie szukałam tego modlitewnika. Ba, nawet nie do końca pamiętałam, że go mam. Ze wstydem przyznam, że jestem osobą urodzoną już w latach 90-tych, zatem nie rozumiałam do końca fenomenu Jana Pawła II. Uczyłam się o nim na lekcjach religii, ale nie rozumiałam różnicy między jego wielkimi czynami, a osobami, o których w ten sam sposób uczyłam się na lekach historii. Nie chce wyjść na ignorantkę, po prostu chcę w ten sposób podkreślić, że czasami Pan Bóg sam podsuwa nam narzędzia pod sam nos, nawet jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy. W tym przypadku było tak samo. Wśród wielu modlitw (np. dla kobiet będących w ciąży zagrożonej, o zdrowie dziecka nienarodzonego, itp.) znalazłam dziewięciodniową nowennę do Świętego Jana Pawła II o rozwiązanie trudnych spraw. O ironio, pomyślałam, że w trafniejszym momencie nie mogłam jej rozpocząć. Zaczęłam zatem cykl codziennych modlitw.

Kolejnego dnia szukając informacji w internecie (mimo, że obiecywaliśmy sobie z mężem, że nie będziemy tego robić), na jednym z forów przeczytałam historię rodziny, która znajdowała się w podobnej sytuacji i poświęciła się Maryi podczas nowenny pompejańskiej. Znów poczułam oddech Boga. Nigdy wcześniej nie słyszałam o podobnej nowennie (mimo, iż byłam dzieckiem Maryi przez 9 lat), aż do kwietnia 2018 roku. Rozmawiałam (zupełnym przypadkiem, na inny temat) z koleżanką, która zaczęła opowiadać o uratowaniu z naprawdę beznadziejnej sytuacji członka jej rodziny, właśnie dzięki pośrednictwu Maryi. Gdy usłyszałam, na czym polega ta nowenna – że jest to wysiłek odmawiania trzech różańców dziennie, przez 54 kolejne dni (najpierw 27 dni błagalnie, później dziękczynnie), z brakiem możliwości przerwy czy odmówienia mniejszej ilości – byłam w szoku. Skwitowałam to jedynie zdaniem, że „ja na pewno bym się tyle nie modliła, to za trudne! Ile to trwa? Nie podjęłabym się”. Cóż, nie minęło zbyt dużo czasu od tego zdania (niestety pomyślałam wtedy, że żeby modlić się aż tyle trzeba być pewnie nawiedzonym), a sama je zmieniłam. Powiedziałam mężowi, że jest taka możliwość, a on (mimo, że absolutnie w niego wątpiłam, nie wierzyłam, że podejmie się tak trudnej próby) po prostu zaczął się modlić. Nie zastanawiał się jak ja czy da radę, czy to logiczne, czy warto, tylko po prostu, po męsku przeszedł od razu do czynów. Odmawianie nowenny pompejańskiej rozpoczęliśmy 16 sierpnia 2018 roku.

Jakie było moje zdziwienie kiedy dzień później rozmawiając z mamą powiedziałam jej o nowennie, a ona w szoku, ze łzami w oczach powiedziała mi: „Nie uwierzysz, ale wczoraj również zaczęłam ją odmawiać! Znalazłam kiedyś w kościele obrazek, który tłumaczył reguły nowenny i zawierał niezbędne modlitwy. Schowałam go gdzieś, bo nie sądziłam, że kiedykolwiek się przyda, ale wczoraj przypomniałam sobie o nim. Szukałam go usilnie i zaczęłam odmawiać”. Mówiąc szczerze – myślałam, że spadnę z krzesła. Był to bardzo dziwny „przypadek”. Było nas zatem troje, modlących się codziennie trzy różańce w intencji uzdrowienia mojego dziecka.

Pojechaliśmy również na Jasną Górę zanieść prośby przed cudowny obraz. Wierzyliśmy, że błagając w Częstochowie zostaniemy wysłuchani, m.in. dlatego, że dokonało się tam jedno z najważniejszych uzdrowień w naszej rodzinie, ale to zupełnie inna historia. Intencję o zdrowie naszego nienarodzonego dziecka wrzuciliśmy również do skrzynek dla przybywających pielgrzymów proszących o modlitwę.

Parę dni później, 19 sierpnia, na wzgórzu kalwaryjskim w Piekarach Śląskich odbywała się niedzielna doroczna pielgrzymka kobiet przed ołtarzem Najświętszej Maryi Panny. Nie mógł być to przypadek, że pierwsza niedzielna eucharystia, na którą udaliśmy się całą rodziną odbyła się właśnie tam. Wśród tysięcy dziewcząt i kobiet zanosiliśmy błagalne prośby o wstawiennictwo.

Wszystko to działo się jakby samo – nie szukaliśmy specjalnie miejsc poświęconych Maryi, a wielkie święta odbywały się właśnie w tym pierwszym kluczowym tygodniu, w którym mieliśmy podejmować wielkie decyzje dotyczące dalszego leczenia.

Droga boża, tak jak wspominałam, toczyła się równolegle. W międzyczasie udało nam się „dostać” do jednej z nielicznych lekarek, które wykonują biopsję kosmówki. Podjęliśmy więc decyzję, że chcemy jak najszybciej wiedzieć czy nasze dzieciątko będzie miało poważne wady genetyczne, zatem wykonanie jej będzie najlepszą opcją (dodam tutaj, że czekanie 7 tygodni na wyniki ewentualnej amniopunkcji były dla mnie nie do pomyślenia, natomiast wyniki biopsji miały zostać przekazane w pełni już w trzy tygodnie, a pierwsze informacje czy są wady już po paru dniach od badania).

22 sierpnia została wykonana biopsja – a więc w dzień, w którym kończyłam nowennę do Jana Pawła II o rozwiązanie mojej trudnej sprawy. Wierzę, że to absolutnie nie przypadek.

Dodam, że biopsja była wykonana w innej katowickiej klinice, niż ta, w której zrobiono pierwsze badania prenatalne. Specjaliści z drugiej kliniki potwierdzili pierwsze rokowania, nie mogło być zatem mowy o błędzie lekarskim, złym sprzęcie czy praktykach. Obydwie kliniki słyną ze świetnych lekarzy, w większości pracujących również na uczelniach wyższych, posiadających doktoraty w swoich dziedzinach.

Jeśli dla kogoś to niewystarczające, to kolejny splot „przypadkowej ilości dni” był już dwa dni później. W piątek, 24 sierpnia, spodziewaliśmy się telefonu z kliniki, który miał odpowiadać na pytania „TAK” lub „NIE”. Był to jeden z najtrudniejszych dni w naszym życiu. Nie mogliśmy znaleźć sobie miejsca, niczym się zająć. Cały dzień zastanawialiśmy się „A co jeśli dziecko będzie chore? Czy ja znam kogoś z zespołem Downa, żeby móc dowiedzieć się jak sobie pomóc? Jak wychowuje się dzieci upośledzone?”. Było mi przykro, że właśnie tak myślałam, ale nie będę nikogo oszukiwać, że czekałam ze spokojem i pogodą ducha na wieści. Gdy po godzinie 14:00 zadzwonił w końcu telefon, bałam się go odebrać. W słuchawce usłyszałam „Dzień dobry. Nie musimy widzieć się w najbliższym czasie w klinice”. Nie zrozumiałam tego komunikatu ze stresu i emocji. Po chwili ciszy pielęgniarka dodała: „Widzę, że Pani nie zrozumiała. Nie musimy się widzieć na konsultacjach genetycznych, ponieważ Państwa dziecko nie ma trzech najpopularniejszych trisomii. Gratuluję córki”. Ten dzień był jednym z najtrudniejszych i najpiękniejszych w naszym życiu. Był to dziewiąty dzień modlitw nowenny pompejańskiej. Łatwo więc policzyć, że modląc się w trójkę odmówiliśmy wspólnie trzy dziewięciodniowe cykle, a więc 27 błagalnych modlitw. Oczywiście to może nadal nie przekonywać, ja jednak już WIEDZIAŁAM, że to Maryja wstawiała się za nami i jeszcze tego samego dnia pojechaliśmy do Częstochowy dziękować naszej matce.

To nie koniec naszej historii. Nie mogliśmy schować do teczki wyników badań dziecka po wykonaniu biopsji. Nadal pozostawaliśmy pod opieką lekarską. Oni nie byli już tak w pełni spokojni (tak, bo od tamtej chwili zaczął mi towarzyszyć spokój  – ale nie ten ludzki, a ten pochodzący z góry, jestem pewna) i radośni jak my. Nadal pozostawało pytanie dlaczego pierwsze wyniki i rokowania były tak fatalne? Mówiono nam, że mamy się nie nastawiać, że jedna biopsja to zaledwie „jaskółka dobrych wieści”, a do wiosny jeszcze daleko. Podejrzewano inne wady genetyczne. Mówiono nam, że mamy nastawić się na wadę serca dzieciątka, na być może złą budowę serduszka (nie trzeba nikomu tłumaczyć, że w takich przypadkach szanse na przeżycie są znikome), tak aby nie popadać w euforię. Wiemy, że personel medyczny nie chciał budować w nas niepewności celowo. Chciano nas uchronić przed szokiem, jakie mogłyby wywołać kolejne złe wieści podczas badań.

Kluczowym miała być echokardiografia płodu oraz drugie badania prenatalne. Póki co mieliśmy cieszyć się z dotychczasowych dobrych wieści, jednak na wyżej wymienione spotkanie w klinice musieliśmy poczekać. Termin wyznaczono na 16 października, godzinę 9:30.

Była to data wyjątkowa nie tylko ze względu na czas oczekiwania, na swoistą „metę”, a właściwie półmetek (metą miał być poród dziecka), w którym dowiemy się czy nasze dzieciątko przeżyje (chociaż ja byłam PEWNA, że jest zdrowe), ale przede wszystkim na liczbę kolejnych „przypadków”, a więc dowodów na obecność Boga w naszym życiu.

Pierwszym z nich byłą historia moich rodziców. Gdy ja miałam wykonywaną biopsję kosmówki w sierpniu, oni byli na wycieczce na Ukrainie. Był to dla nich bardzo trudny czas (chcieli zostać w Polsce i mi towarzyszyć, jednak wiedziałam, że wspólnie będziemy się jedynie denerwować, nie chciałam, żeby rezygnowali z wyjazdu). Modlili się niemal przed każdymi relikwiami świętych w świątyniach, które zwiedzali. Odwiedzili również kościół farny pw. św. Wawrzyńca w Żółkwi, w którym to znajduje się łaskami słynący obraz Niepokalanej Królowej Różańca Świętego (nowenna pompejańska nadal trwała!). To przed nim rodzice modlili się o powodzenie biopsji oraz o uzdrowienie poczętego dziecka. Moja mama po zakończonym zwiedzaniu kościoła udała się do księdza z prośbą o odprawienie mszy świętej właśnie w takiej intencji. Kapłan przeszukał kalendarz i po dłuższym kartkowaniu wyznaczył termin.. 16 października, godzina 9:00! Tak więc w czasie, w którym w Polsce wyznaczano termin badań prenatalnych, parę dni wcześniej Pan Bóg wybrał dokładnie ten sam termin! Czy mogłam być niespokojna wiedząc, że równolegle odbywać się będzie Msza Święta w naszej intencji? I to u Matki Bożej Różańcowej?

To nie wszystko. 16 października obchodzony jest również Dzień Papieża Jana Pawła II. Byłam pewna, że to nie może być po prostu losowa data! Orędownik, do którego zanosiłam prośby o „rozwiązanie trudnej sprawy” po raz drugi dał znać o swojej obecności. Tak jak przy pierwszych przełomowych badaniach, byłam pewna, że i podczas drugich nie zostanę sama.

Jakie było moje zdziwienie kiedy 16 października, na pasku telewizora w klinice, poza prognozą pogody została wyświetlona patronka tego dnia – św. Jadwiga. Dodam, że moja córka nosi imię Jagoda Maria, a to pierwsze pochodzi właśnie od imienia Jadwiga, której było zdrobnieniem. Czułam, że zaczynam mieć coraz większe „plecy” wśród orędowników.

Przez te kolejne miesiące (16 października byłam już w piątym miesiącu ciąży) cały czas utrzymywano w nas w pewnej dozie niepokoju. Lekarze nie pozwalali nam popadać w euforię, raczej nastawiali na każdą ewentualność. Gdy przyjechaliśmy do kliniki Pani Doktor (kolejna wspaniała specjalistka w swoim fachu, również znana i szanowana w środowisku lekarskim) przywitała nas i wykonała bardzo szczegółowo echo serca dziecka oraz badania prenatalne oceniające stan organów wewnętrznych i ogólnego rozwoju naszej córeczki. Po niemal godzinie spędzonej w gabinecie usłyszeliśmy komentarz: „Szanowni Państwo, nie wiem jak to wyjaśnić, ale córcia jest zdrowa. Mało tego, rozwija się lepiej, ma lepsze parametry niż inne dzieci w jej wieku. Zapoznałam się z Państwa aktami. Bardzo bałam się tej wizyty, byłam pewna, że wyniki będą złe i czekać mnie będzie bardzo smutna rozmowa z Państwem. Przy tak złych rokowaniach rzadko zdarza się, żeby nie było choć lekkiej wady płodu, np. serca. Jeśli tak się nie dzieje, dziecko zazwyczaj nie przybiera na wadze, nie rośnie, a tym samym nie rozwija się prawidłowo. Cóż, Państwa przypadek można traktować jako cud. Proszę się cieszyć.”. Byliśmy pewni, że tak będzie! Nie mniej jednak niemal unosiliśmy się z mężem nad ziemią. Jak inna atmosfera (nareszcie!) panowała po badaniach!

Oczywiście pracownicy medyczni nadal byli sceptyczni, nie dali za wygraną (oczywiście nie piszę tego złośliwie, podejście do naszego przypadku było niezwykle profesjonalny) i wyznaczyli kolejny termin badań kontrolnych za dwa tygodnie, mających na celu określenie czy dziecko rośnie i czy wszystko w porządku. Gdy na nią przyjechaliśmy, a Pani ginekolog (lekarka, która wcześniej robiła biopsję) oceniła dziecko na wzorowe, mówiąc: „Nie wiem dlaczego tak jest! Ale dobrze, obyśmy się zawsze tak mylili co do rokowań podczas pierwszych wizyt”. My znaliśmy doskonale odpowiedź dlaczego tak jest – to przecież Jezus Chrystus.

Tutaj mogłabym śmiało zakończyć moją opowieść. Uznać, że Maryja zrobiła swoje, a Pan Bóg raczył nas wysłuchać. Ale podzielę się kolejnymi faktami, które zadziały się podczas mojej ciąży.

Otóż w listopadzie, a więc w szóstymi miesiącu byliśmy w mężem na weekendowych rekolekcjach. W czasie ich trwania uczestnicy mogli skorzystać z dobrodziejstw modlitwy wstawienniczej do Ducha Świętego. Podgrupy trzech lub czterech osób modliły się w konkretnej intencji danej osoby lub po prostu za tą osobę, czekając na natchnienie Ducha Świętego. Ja również skorzystałam z takiej możliwości. Kiedy trzy modlące się nade mną kobiety zapytały czy noszę coś konkretnego w sercu, sama nie wiedziałam co mam odpowiedzieć. Czy człowiek jest w stanie opowiedzieć w ciągu paru minut taką historię? Czy wypada mi jeszcze prosić o uzdrowienie skoro wyniki są już dobre? A może jest to niedowiarstwo? Wymuszanie łask „na zapas”? Ponieważ nie dzieliłam się z nikim (poza najbliższą rodziną) wszystkimi szczegółami, modlące nie mogły mieć pojęcia o jakichkolwiek kłopotach z dzieckiem. Odpowiedziałam, że właściwie nie wiem za co się modlić, że zawierzam się po prostu ze swoim stanem błogosławionym. Naprawdę nie miałam, a właściwie nie byłam w stanie wymienić jednej konkretnej prośby. Ogromnie się zdziwiłam kiedy podczas modłów jedna z dziewczyn zaczęła zapisywać na kartce fragment Pisma Świętego, które „poczuła”, że musi mi przekazać, które były słowami bezpośrednio Pana Boga. Był to konkretny fragment „Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego” (!). Był to dla mnie pierwszy szok! Nie dość, że fragment ten pochodzi z historii zwiastowania Najświętszej Panienki, kiedy to Archanioł Gabriel przynosi jej dobrą nowinę o stanie błogosławionym (!), to jeszcze dotyczy on konkretnie świętej Elżbiety, która jest brzemienna (!), mimo iż po ludzku nie było to możliwe. Czy te słowa mogły być przypadkiem? Czy historia dwóch ciężarnych miała nie odnosić się do mnie? W dodatku słowa o CUDZIE, którego ta ciężarna doświadcza, której doby stan był przecież w naszej logice NIEMOŻLIWY?

Ktoś powie, że być może to mój brzuszek zasugerował modlącej się ten fragment, że użyła go podświadomie. Druga z nich po zakończonej modlitwie zapytała: „Dlaczego ja jestem smutna? Dlaczego nie cieszę się ciążą? Co jest nie tak, dlaczego tak strasznie boję się rozwiązania? Ona to WIE, Pan Bóg cieszy się, że zawierzam mu swój los, jednak dlaczego do końca nie ufam?”. Ta modląca się dziewczyna nie znała mojej historii, skąd więc powiedziała całą prawdę? Jak to możliwe? Dodatkowo powiedziała mi, iż otrzymam OBIETNICĘ od Boga: „nic złego nie stanie się ani ze mną, ani z dzieckiem, a Pan będzie przy nas również podczas rozwiązania. Mam ufać, że będzie się nami opiekował i że wszystko skończy się dobrze.”

Trzecia z nich czuła, że musi mi przekazać, iż powinnam powierzyć to dzieciątko całkowicie Panu Bogu. Zapytała czy chce powtarzać po niej słowa modlitwy zawierzenia i oddania mojej córki. Oczywiście zgodziłam się, chociaż przyznam szczerze, że to wszystko było tak dziwne i przytłaczające, że bałam się wypowiadając słowa „To dziecko nie jest moje, lecz Twoje Panie”. Zwyczajnie, jak każda przyszła mama zlękłam się na te słowa. Naturalny instynkt podpowiadał, że przecież to jest MOJE dziecko, nie powinnam nawet myśleć i mówić, że komukolwiek je oddaję. Jaki los przewidział dla niej Pan Bóg? Co to oznacza dla mnie? Czy będę musiała zaakceptować absolutnie wszystko co stanie się po porodzie?

Zatem modlące się kobiety doskonale przekazywały słowa Boga za sprawą Ducha Świętego. Ktoś kto nie wie na czym polega modlitwa wstawiennicza i czy to aby na pewno nie „sekciarski” zabieg, powinien absolutnie skorzystać z takiej okazji. To piękne, duchowe doświadczenie, zarówno dla modlących się, jak i dla osób,  nad którymi się modlono.

Fragment, który otrzymałam nie był tylko obietnicą cudu. Kiedy wróciłam do pokoju i opowiedziałam (oczywiście rzewnie płacząc) co właśnie mnie spotkało, mąż był w szoku. Skorzystał on z modlitwy wstawienniczej u zupełnie innych osób. On również dostał fragment pisma świętego. Dotyczył on ojcostwa, roli ojca, a dokładniej była to kontynuacja mojego fragmentu (!) ewangelii wg św. Łukasza – historia Zachariasza, męża Elżbiety. Obydwoje wiedzieliśmy, że to niemożliwe, żeby te osoby się zmówiły, żeby otrzymać słowa natchnione „wylosowane” z Biblii w taki sposób!

Na zakończenie dodam tylko, że przez cały okres późniejszej ciąży badania wychodziły prawidłowo, mimo sceptycyzmu lekarzy. Ze względu na tę sytuację oraz moje kłopoty zdrowotne zostałam skierowana przed porodem na patologię ciąży. Przez tydzień oczekiwałam na rozwiązanie w szpitalu, jednak nic się nie działo. Cały czas byłam przekonana, że urodzę naturalnie. Jednak podczas pobytu na oddziale zanotowano złe wyniki badań KTG. W ostatecznym rozrachunku, po tygodniu spędzonym w szpitalu, docent oddziału klinicznego zadecydował, że będę poddana zabiegowi cesarskiego cięcia. Początkowo byłam bardzo rozczarowana i rozgoryczona. Przez te wszystkie miesiące nastawiałam się na poród siłami natury, nie biorąc nawet pod uwagę innej opcji. Przypomniała mi się jednak obietnica, którą usłyszałam podczas modlitwy wstawienniczej – skoro Pan Bóg obiecał mi szczęśliwe rozwiązanie i to, że będzie przy nas czuwał do samego końca, to nie może być zła decyzja. Dodam, że oczywiście niemal cała rodzina modliła się przez wstawiennictwo Maryi o opiekę nade mną i szczęśliwy poród. Wiedziałam, że zbyt wiele różańców i mszy było ofiarowanych w tej intencji, żeby było to złe rozwiązanie. Po cesarskim cięciu dowiedziałam się od lekarzy, że był to dla nich niezmiernie trudny zabieg. Wystąpiły pewne kłopoty, które utrudniały wykonanie cesarki w „gładki i szybki” sposób. Dziecko na domiar złego było owinięte na szyi pępowiną. Po fakcie lekarka, która była obecna podczas zabiegu powiedziała mi, że: „Mam dziękować Bogu, że wybrano dla mnie cesarkę. Jagódka zestresowała ogromnie lekarzy, jednak gdyby miała urodzić się naturalnie, skutki mogły być tragiczne. Dziecko mogło by być niedotlenione lub..” (tutaj już nie dokończyła zdania, wiedząc, że się domyślę). Bóg był zatem z nami od początku ciąży, aż do trudnego końca!

Moja historia jest pewnie jedną z wielu podobnych. Wiele osób będzie poddawało w wątpliwość wszystkie fakty, doszukując się w niej po prostu błędu lekarzy, przypadków, naciągania przeze mnie rzeczywistości, doszukiwania się cudownych zdarzeń. Jestem jednak głęboko przekonana, że to cud uzdrowienia za wstawiennictwem Maryi. Nie wiem czym zasłużyliśmy sobie z mężem na takie wydarzenie (naprawdę niczym, gwarantuję!), ale jedno jest piękne. Nasz przypadek uruchomił prawdziwą lawinę modlitwy i dobrych czynów. Początkowo wysłałam tylko smsy do znajomych osób, które wiedziałam, że mogę prosić o modlitwę (tylko w mi znanej intencji). To był początek łańcuszka. Dostawałam informacje zwrotne o dziesiątkach różańca, codziennych modlitwach, nowennie pompejańskiej, o nowennie do Matki Bożej rozwiązującej węzły (modlitwie, o której również nie wiedziałam, zanim nie poprosiłam o pomoc), ofiarowaniu za nas mszy świętych, m.in. w Żółkwi na Ukrainie, w Wilnie, na Białorusi, na Górze Świętej Anny. Nie jestem w stanie wymienić teraz wszystkich osób, które codziennie wspierały nas dobrym słowem, pamięcią i ofiarowaniu nas Bogu. O wielu osobach, które nas wspierały, o wielu formach modlitwy dowiadywałam się już po fakcie, po przyjściu na świat naszego dziecka – zdrowego i pięknego. Do dzisiaj nie znamy wszystkich osób, które składały za nas ofiary.

Jestem przekonana, że ten cud uzdrowienia nie byłby możliwy, gdyby nie dosłowne bombardowanie modlitwami bram nieba. Jeżeli nasza historia da nadzieję, chociaż jednej osobie, jeżeli przyczyni się do nawrócenia chociaż jednej osoby, to będzie to najwspanialsza odpowiedź. Jesteśmy z mężem wdzięczni każdemu, kto o nas myślał. Nie potrafimy wyrazić naszej radości, ofiarowaliśmy zatem za Was Mszę Świętą na Jasnej Górze, bo tylko tak możemy podziękować.